Przeznaczone do druku


Kiedyś poproszono mnie bym opisała swoje życie. Tekst ten, pewien znajomy, chciał wstawić na swoją stronę www. Nie wiem dlaczego z mojej strony nie puściłam tego do obiegu, ale z moimi czytelnikami chciałam się podzielić o czym zamierzałam pisać. Nie jest to zakończone, bo brakło mi w pewnym momencie weny twórczej, ale wkrótce na pewno go uzupełnię.



Pamięcią sięgam do dzieciństwa... 
Widzę wyraźny obraz, gdy pokazuję dziadkowi rysunek mojego autorstwa i mówię "dziadek patrz, pif paf". Obrazek przedstawia lalkę z pistoletem. Jestem dumna z tego obrazka. Zawsze bardzo starałam się dobrze malować. Okiem cztero, może pięciolatki, ten rysunek był idealny, dopracowany w każdym calu. Tylko dlaczego narysowałam ten pistolet?

Dzisiaj wiem, że moje dzieciństwo, pomimo, iż bardzo chciałam żyć jak każde zdrowe dziecko, nie należało do zwyczajnych. Nie było w nim rzeczy fantastycznych, lecz było dużo bólu, dużo walki o uwagę i miłość.

Urodziłam się, potocznie mówiąc, ze zwichniętymi biodrami. Rodzice sądzą po dziś dzień, że to wszystko przez źle odebrany poród. Ja teraz wiem, że urodziłam się taka, bo mnie taką stworzyła natura. Dziewczynki bardzo często rodzą się dysplastyczne. Dysplazja w przypadku, gdy nie jest dość wcześnie zdiagnozowana, bądź źle leczona prowadzi do zwyrodnienia stawów biodrowych w późniejszych latach. I ja właśnie miałam takie zwyrodniałe biodra, jak to stwierdził pewien lekarz "pani biodra przypominają stawy sześćdziesięcioletniej kobiety". No cóż, sześćdziesięciu lat wtedy nie miałam, a jednak biodra miałam z bardzo zaawansowanym zwyrodnieniem. Kolejnym moim "fartem" jest, że nie mogłam mieć jak większość chorujących na tę chorobę, jednego dysplastycznego biodra, tylko ja musiałam mieć oba naraz.

Z opowieści:
Kończąc roczek jak każde dziecko, wkroczyłam w etap stawiania pierwszych kroczków. Rodzice zaniepokojeni z mojego kaczkowatego chodu, poszli do lekarza pediatry. Lekarz uspokoił ich, że dzieci tak mają i, że dziecko z tego wyrośnie. Pewnego dnia przyjechała (chyba kuzynka mamy) i zasugerowała, że mogę mieć coś z biodrami. Wtedy zaczęła się tyrada po lekarzach. Wyciągi, gipsy rozwórkowe niestety nie dały pożądanego efektu. W efekcie nie mając pełnych dwóch lat przeszłam swoją pierwszą operację, a potem kolejną na drugie biodro. Praktycznie nic z tego nie pamiętam, a jedynie blizny przypominają mi że takie zdarzenie miało miejsce. Blizny brzydkie, szpecące, jedna wręcz odpychająca. Jest to blizna po zgniliźnie jaka mi się tworzyła pod gipsem z niedoleczonego cięcia pooperacyjnego.
Z tych ciężkich chwil pamiętam jeszcze, gdy mama weszła do mnie do na salę, a ja ją widziałam jak przez mgłę. Tego dnia podali mi złą krew. Gdyby nie mama, dzisiaj na pewno nie opowiedziałabym swojej historii.
Kolejną złą rzeczą w szpitalu było dla mnie zakratowane łóżko, jak w więzieniu. Jaka byłam dumna, gdy w późniejszym czasie dali mi łóżko jak dla dorosłych.
Oprócz złych rzeczy pamiętam tylko jedną dobrą z tamtego okresu, a była nią pielęgniarka Bogusia. Nie wiem jaka była dokładnie, ale jestem pewna, że musiała mieć wiele ciepła w sobie, skoro ją kojarzę jako jedyny pozytywny akcent w tym czasie.
Traumatyczne przeżycia szpitalne dawały mi się bardzo we znaki. Nie pozwoliłam się ubrać w piżamie, a gdy już ktoś próbował mi to zrobić to ze złością rzucałam wszystko co miałam w zasięgu ręki, nawet szklanką.
Siostra mi zazdrościła gipsu ("wariatka"). I pewnego dnia go dostała. Spadła z łóżka i złamała sobie kość obojczykową. Skutki odczuwa po dziś dzień, ale wtedy była szczęśliwa. Mówiła: "Ja też mam ipsiu".
Gdy byłam w gipsie rozwórkowym rodzice sadzali mnie na rogówce, a siostra z reguły miała mnie zabawiać. Podczas jednej z takich zabaw, siostra dała mi bucik z zapałkami, który miał draskę na spodzie. Tak, tak, podpaliłam się, ale na szczęście ucierpiał mój gips i misiu. Nam, na szczęście nic się nie stało. Czasem, gdy nikt mnie nie zabawiał, potrafiłam do przechodzącego ojca powtórzyć słowa mamy: "Boguś, weź te dziecko".
W wielu około czterech lat zakończyłam swą "podróż" po szpitalach. Lekarz mnie prowadzący powiedziała, że teraz jest już dobrze i o ile będę się starała, to będę dobrze chodziła. Rodzice, a w szczególności ojciec strasznie się tego uczepił i gdy tylko źle chodziłam zrzucał to na krab mojego lenistwa. A ja tylko chciałam żyć normalnie, bawić się jak normalne dzieci, gdzie mi w głowie było pilnowanie się. Jak biegłam z dzieciakami to w głowie miałam cel, a nie poprawność chodu. Tylko pod okiem rodziców, gdy mnie upomnieli, szłam poprawnie, ale bardzo mnie to męczyło.
Po okresie szpitalnym zaczął się okres sanatoryjny. Ten okres to kolejny koszmar w którym pielęgniarka wyrwała mi garść włosów, bo przez łaskotki które mam do tej pory na całym ciele, a w szczególności na stopach, nie była w stanie obciąć mi paznokci. Jako dobre elementy wspominam bal karnawałowy, na który poszłam z przepięknie zrobionym z bibuły kwiatkiem na głowie. Nie pamiętam jednak, czy sama go robiłam z gotowych emblematów, czy po prostu je wszyscy dostaliśmy. Gdy przyjechali rodzice, wychodziliśmy razem na spacer po lesie, gdzie przepiękną niebieską barwą witał nas leśny kwiat. Wtedy myślałam, że to był fiołek, ale dzisiaj myślę, że to chyba był barwinek. Oprócz "fiołków" zachwycałam się jeszcze małymi kapliczkami, w których po otwarciu drzwiczek pojawiała się postać Maryi. Kapliczki te choć bardzo kiczowate wtedy wydawały się jedną z nielicznych atrakcji mojego równie kiczowatego życia.

c.d.n.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Hej...kiedy czytałam Twój opis zastanawiałam się...czy nie jest skopiowany... z moich wspomnień. Qrcze, fajnie wiedzieć, że nie jestem sama :) Pozdrawiam Cię serdecznie, Aneta (aneniem@wp.pl)

Passiflora pisze...

Anetko, a kiedyś myślałam że jestem taka sama na tym złym świecie.Pozdrawiam