Crazy trzy dni

Właśnie wróciłam z moich krótkich wakacji :) Choć nie do końca jestem pewna czy odpoczęłam bo tak z Katją obie byłyśmy zabiegane, że aż szczęśliwe :)
Wyjechałam w środę. Od rana męczyłam dr M. telefonami, by wypowiedział się co do mojej operacji. Nie odbierał o 8.00, nie odbierał 15 minut później, ani pół godziny później też nie :( Traciłam humor... Mając to w tyłku, wsiadłam w autobus i pojechałam do Katji. Bo cóż na dobrą sprawę mogłam zmienić. Jeszcze próbowałam z autobusu dzwonić, ale nadal słyszałam w telefonie tylko ciche "tiiii".
Dla rozładowania emocji zaproponowałam Katji zaraz po przyjeździe byśmy skoczyły na basen. Z małymi oporami się zgodziła. Jeszcze przed wejściem złapałam telefon i wystukałam numer do doktorka, ale usłyszałam tylko: "abonent jest poza zasięgiem" . Szit!!!
Na basen weszłyśmy za całe 6 zł / 3 h. Stawka przystępna, ale to tylko z okazji niepełnosprawności  jaką obie posiadamy. Nie czy cieszyć się czy płakać powinnyśmy he he.Na basenie się okazało, że obsługa nader sympatyczna, ale za to woda niezbyt czysta :( Jednak sporo z Katją popływałyśmy, a ona nawet monopłetwę założyła. Wystraszona była, ale po czteromiesięcznej przerwie poszło jej wyśmienicie. Przepłynęła 50 metrów i wynurzyła się z niezłym zapasem tlenu.
Wyszłyśmy roześmiane, szczęśliwe... Znów wystukałam do doktora i odebrał...  Nie byłam przygotowana, ba nawet nie liczyłam na to, że odbierze, ale od razu się opanowałam i zaczęłam domagać się szczegółów operacji. Tak, chciałam w końcu tylko termin usłyszeć, choćby odległy, byle realny. No i mam ten piekielny termin. Ale Ciiii, żeby nie zapeszyć :P 
Dla uczczenia poszłyśmy do najlepszej pizzerii, do której Katja chadzała z przyjaciółmi po zajęciach w liceum gdy była jeszcze uczennicą. Pizza pychota. Takiej chyba jeszcze nie jadłam w życiu. Z pełnymi brzuszkami wróciłyśmy do domu, otworzyłyśmy sobie winko, zrobiłyśmy ciepłą herbatę i tak przegadałyśmy do późnej nocy wiele tematów.


Kolejny dzień u Katji.
Budzik dzwoni trzeci raz. :) Zwlekamy się z łóżek. Pogaduchy do późna dają się we znaki. Musimy się sprężać bo w cholerę mamy do roboty. Na dworze pada drugi dzień, pogoda jest skromnie mówiąc paskudna. Po obfitym śniadaniu jedziemy do biura jej rodziców, którzy pojechali na spontaniczne wakacje motorem, by choć dwie godzinki popracować. Każda ma laptopa do dyspozycji, więc nadrabiamy fondacyjno-forumowe sprawy. Zaraz potem załatwiamy jakieś tam jej biurowe sprawy. Jest już po 15, więc brzuszki już puste się odzywają. Katja proponuje moją ulubioną chińszczyznę- jestem w niebie. Zamawiam kurczaka w cieście kokosowym i zupę won-ton z pierożkami. Istna uczta smaków. Polecam!
Po sycącej i rozgrzewającej strawie (deszczyk dawał się we znaki), postanowiłyśmy jechać w końcu na obiecany basen do Bogumina, a że po drodze był Rossmann, to weszłyśmy oczywiście tylko na chwileczkę. Tam poczułyśmy się jak psy zerwane ze smyczy. Bez marudzących facetów za plecami, powąchałyśmy i wpróbowałyśmy wszystko co się da. Z reklamówami pełnymi zakupów, idziemy prosto do samochodu. No bo basen nie jest całą noc czynny przecież. I tu zaczęły się schody. Po pierwsze, już było dość późno, po drugie korony trza było kupić, a pan z kantoru miał tylko "grubsze" banknoty :( Troszkę zawiedzione dałyśmy sobie spokój z bogumińskim basenem na poczet jakiegoś w okolicy, którego wybór postanowiłyśmy dokonać pijąc kawę na stacji benzynowej.Kombinowałyśmy jak konie pod górę, i w efekcie wylądowałyśmy w jakimś Radlinie, gdzie okazało się, że basen i owszem jest, ale jacuzzi NIECZYNNE. Cholera! Wracamy do domu na babski wieczór. W planie maseczkami mamy straszyć. 
Po drodze jeszcze jeden sklepik zaliczyłyśmy :) Tam kupiłyśmy kolejne kosmetyki. Wariatki z nas, ale nie nasza wina, że one pachną tak, że można by je zjeść. Oczywiście poza kosmetykami, kupiłam również prezenty. Karinie kapelusz, który wkrótce potrzebuje na wyjazd do Hiszpanii oraz mini prostownicę o której marzyła, a Krzyśkowi "ring for sex". 
W domu chłodno, bo jakieś pipy nie zamknęły okna przed wyjściem hi, hi. Katja postanowiła rozpalić w kominku, więc poszła narąbać drewna, a ja przygotowałam kolację. Nie, nie miało być romantycznie he, he, ale na pewno zrobiło się o wiele milej. Potem maseczka błotna na twarz, malowanie paznokci piling ciała połączony z prysznicem i znów koło 2.00 poszłyśmy spać.
Ostatni dzień.
Tym razem mogłyśmy sobie pozwolić tylko na dwa dzwonki z budzika i musiałyśmy się zbierać. Wszystko w biegu... Śniadanie, sklep,, urzędowa sprawa Katji, basen, obiad na mieście z dobrą znajomą Katji (pierogi nadziewane szpinakiem z serem feta) i biegiem na autobus. Nie chcę wracać, bo tak fajnie było, ale muszę. Takie życie...
Katju, dziękuję za trzy pełne wrażeń dni :*

Skwarka

Sobota 5.00 rano.
Budzik dzwoni, a ja spałam tylko trzy godziny.
Nastawiam jeszcze raz na 15 minut później, tłumacząc samą siebie, że przecież zdążę.
Jednak nie zasypiam tylko układam w głowie plan, co spakować na mój pierwszy w życiu wypad na ryby. 
Od około miesiąca jestem posiadaczką karty wędkarskiej i całego potrzebnego sprzętu. W ogóle nie mam pojęcia o tym całym "kulcie" łowienia, ale co mi tam, raz kozie śmierć. Oczywiście jadę ze szwagrem "nauczycielem", który w tym fachu zagłębia się od ..., od kiedy go znam to zawsze łowił. :)
Dobra wstaję, robię kawę, Krzyśka wyrzucam po świeże pieczywo, a sama żwawo pakuję wszystko co zanotowałam dzień wcześniej na liście niezbędnych rzeczy do wyjazdu.
Na szczęście na ten dzień zapowiadali fantastyczną pogodę co się później sprawdziło.


No to jedziemy nad drugą co do wielkości w Polsce rzekę- Odrę!


Miejsce do łowienia bardzo ładne, wygląda jak zrobione z betonowych kręgów molo. Rozkładamy się z całym sprzętem i czekamy. Jeszcze jest chłodno, ale z godziny na godzinę, słońce daje coraz bardziej popalić. Ryby chyba też przed słońcem uciekły, tylko my siedzimy jak na patelni i robimy się na skwarkę. A ja jak się później okazało zapomniałam kilka niezbędnych rzeczy. I tak bez okularów słonecznych, bez kremu z filtrem oraz bez okrycia głowy 13 godzin nad rzeczką sobie łowiłam rybcie w piekącym słońcu. Czasem tylko delikatnie chmurki ratowały życie. 
Najważniejsze nauczyłam się wędkować choć w stopniu minimalnym, ale o mega połowie nie było mowy, a tym bardziej o zakładaniu mady na haczyk. 
Jedyny minus był taki, że nawierzchnia nie równa i na koniec bardzo czułam mięśnie w obu nogach. Kroki musiałam stawiać w ustalony sposób, mało komfortowy dla mnie. Niestety chyba  przeciążyłam mięśnie, ale noc przespałam, więc nie było najgorzej. Choć może zmęczenie i brak snu nocy poprzedniej przyczyniły się do tego.
Przyjechaliśmy do domu zaczęłam nas smarować preparatami różnymi, ale tylko piekło. Skóra czerwona, wrażliwa na dotyk... To  jakaś wielka masakra :(
Dzisiaj rano wstałam i poczułam ulgę. Nie piecze :) HURA!!!
Choć nadal czerwoniutka jestem :P 

Sto lat!

No tak! 
Moje bioderko po remoncie, a dokładniej mój BMHR-ek ma już roczek. 
Ależ to zleciało! Jeszcze nie dawno płakałam z bólu i mówiłam, że w życiu nie dam się zoperować na drugie biodro, A teraz marzę o drugiej operacji.
Podsumujmy:
Na pewno nie boli, na pewno jest lepiej i na pewno mam o wiele lepszą sylwetkę, ruchomość w stawie i mięśnie w dużo lepszym stanie, ale jednak czuję pewien niedosyt. Trochę więcej się spodziewałam. No, ale mój operator cały proces wyleczenia przewidział dopiero po operacji drugiego, równie "zrytego" biodra. Więc może jeszcze nie powinnam podsumowywać? 
Jaka może być największa kara dla mojego dziecka?
Pozbawienie jej dostępu do sieci internetowej i komórkowej :). Ha, ha, zapomniała, że jadąc do swojego chrzestnego na tydzień, tym samym skazuje się na "wiejską izolację" . Ustawiła sobie opis na gg "odcięta od świata" a do mnie napisała sms-a "chcę do domu" (gdy gdzieś zebrała zasięg). 
Jak myśmy sobie dawali radę bez tych "czasoumilaczy"? A dawaliśmy niewątpliwie :)


Wczoraj zrobiłam sobie wypad na pifffko z rodzinką. Wypiłam, jak na mnie, całkiem sporo :) Odchamiłam się na całego, a do domu zlądowałam o 2.00 w nocy. Nie pamiętam kiedy tak późno do domu z grandzenia wracałam :) Za to nad ranem włączyła mi się "suszarka". Pod ręką była tylko cola więc nie wybrzydzając sięgnęłam po nią wypijając dwa łyki. Kolejnym gratisem po nocnym szaleństwie był ból głowy. Tak, tabletki też dorzuciłam do mojego żołądkowego śmietnika, by ból się nie rozhulał, bo wtedy rewolucje na bank.
Za oknem szalała burza. Pozamykałam okna. Ależ błyskawice! Ulewa dopełniła czarę koszmarnego poranka. Nic kładę się dalej :P


10.00...
Wstać, czy nie wstać? Oto jest pytanie!
Wyrzucam Krzyśka z łóżka, bo kawa być musi. Piję kawkę, odpalam lapka i byczę się do 12.00. Śniadanie moje to rewelacyjne połączenie pączka z jabłkiem. Ale... dzwonię do siostry i umawiam się z nią na działkę. Lenistwo może i dobra rzecz, ale wolę ruszyć tyłek, by "pooddychać" zielenią. 



Napięty plan

Kocham weekendy, a w szczególności te na maksa napięte :)
Sobota stała pod znakiem imprezy urodzinowej u rodziców mojego Krzysia. Jednakże jego siostra po prawie dwumiesięcznej nieobecności nie dotarła na czas z GB i dlatego poprosili nas o przesunięcie imprezy na niedzielę. Pasowało mi to ni w pięć, ni w dziewięć, bo w niedzielę, koło południa mieli się u mnie pojawić ludzie fundacji. Jednak zgodziłam się, bo miałam ochotę sobotnie popołudnie spędzić z siostrą przy grillu. Pogoda nie była idealna na grillowanie, ale ochroniliśmy się od wiatru siadając w kątku i ostro walczyliśmy z kiełbachą oraz promilkami.
Niedzielę od rana spędziłam w kuchni przygotowując obiad dla fundacyjnych gości. Nie oczekiwałam takich komplementów za przygotowaną strawę no ale cóż choć tyle należało mi się za spędzony czas przy kuchence. Oczywiście Ewcia, Karola i Katja ostro pomagały mi w kuchni jak tylko przyjechały. Jako te sprawniejsze wyrzucały mnie z kuchni bym nie przesadzała. Kawka, herbatka, ciastko, obiad, znów kawka, znów ciacho, winko :) , a to wszystko w tak ekspresowym tempie, że nie mam pojęcia gdzie się nam to mieściło. No chyba że  gadatliwe usta i język równie ekspresowo palił kalorie hi hi, to by się zgadzało. Krzysiek powiedział mi wieczorem, że pewnie mamy dość na jakiś czas... Zaprzeczyłam :( 
Za to ważne sprawy fundacyjne daliśmy radę poruszyć. No to powiem w sekrecie, że oj będzie się działo!!! We wrześniu zjazd  II urodziny forum w Borkach, sporo warsztatów w różnych zakątkach Polski, no a  we wrześniu jeszcze będziemy w końcu mogli występować o status OPP i jeszcze spoooooro fajnych rzeczy się wydarzy. Dlatego śledźcie i stronę www fundacji i www forum.
Po spotkaniu popędziłam na urodzinową imprezę rodziców Krzysia. Spóźniona szybko włączyłam się w rozmowę. Było bardzo przyjemnie, a na koniec wylądowaliśmy w knajpce. Za dużo tego wszystkiego, jak na moje bioderka, choć w nocy spałam jak zabita. Ciekawe dlaczego? ;) 


Wracając do mojej bioderkowej historii ...
Wczoraj lub dzisiaj miałam zadzwonić do dr MM, by się dowiedzieć, co tam w mojej sprawie słychać. Nie chcąc być upierdliwą zadzwoniłam dzisiaj z rana i tylko raz, bez większego entuzjazmu. Nie odebrał, ale wtorek jest dniem operacyjnym, więc czego mogłam się spodziewać dzwoniąc dopiero koło 10.00. Pół godziny później patrzę, a doktor dzwoni do mnie. Odbieram i słyszę; "Dzień dobry pani Iwono. Widziałem, że pani do mnie dzwoniła" Ależ on ma miły głos :) Wręcz kojący. Mogłabym go słuchać godzinami. Najważniejsze, że ustaliliśmy wstępnie datę operacji na koniec lipca/początek sierpnia. Dzwonić mam 18 lipca to dowiem się szczegółów :P No to czekam, cóż mi pozostało. 


Za parę dni będę miała rocznicę wstawienia mojego BMHR-ka muszę jakoś to superaśnie uczcić :)
Szczegóły wkrótce :)