Do domciu!

Piątek 16 lipca 2010
W końcu przyszło pożegnać się ze szpitalnymi murami, cholernie rozgrzanymi przez upały, co naprawdę dawało w kość chyba wszystkim. Pomogła mi w tym siostra z jej synem Adasiem. Pakowanie, przebranie, podziękowanie pielęgniarkom i salowym. Wypis osobiście przyniósł mi na salę sekretarz , następnie podziękowanie doktorowi i już siedziałam w samochodzie pędzącym do domu. Wejście do samochodu, z pomocą siostry, nawet łatwo mi poszło, tym bardziej, że z rehabilitantem tego nie przećwiczyłam "na sucho", zresztą z mojej winy. Jednak trzymając się zasad postanowiłam sama uporać się z tą przeszkodą. 
Praktycznie zaraz po ruszeniu stwierdziłam, że muszę mieć klina miedzy nogami by mi noga operowana nie latała przy każdej dziurze. Tu przydała się dość duża torebka siostry, która idealnie spełniła funkcję klina.


Home, sweet home!
Przywitała mnie córka, Krzysztof był jeszcze w pracy. Czułam się niebiańsko. Przyszła mama, wrócił Krzysztof, obiadek przesłała mi mama Krzysia, a po południu dołączyła do grona odwiedzających. Dzień przelatywał między palcami, a wieczorem pojawiła się nawet siostra Krzysztofa z mężem. W między czasie telefonów odebrałam mnóstwo, każdy chciał się dowiedzieć jak sobie w domciu radzę. 


Wspaniały dzień-  koszmarna noc.
Nie umiałam się ułożyć do snu. Wszystko bolało. Tabletki zawiodły. Łóżko zbyt proste, ja zbyt pokrzywiona wieloletnimi przykurczami. Za cholerę nie umiałyśmy się zgrać. Pięty zaczęły dokuczać, mięśnie "płakały" wraz ze mną. Krzysztofa obudziłam, był wystraszony moim stanem (rano tak dokładnie to określił).Poobkładałam się ręcznikami, poduszkami, pod piętę dałam krążek i przegrana zasnęłam około drugiej w pozycji prawie siedzącej. Była to koszmarna pozycja, bo do tej pory spałam całkiem płasko, bez poduszki. Spałam ze trzy godzinki, powierciłam się i dodałam mojemu organizmowi jeszcze dwie godzinki. 


Czy taki stan będzie się utrzymywał wiecznie? Muszę się umówić z rehabilitantem, który mi uelastyczni te mięśnie, bo oszaleję :/

Brak komentarzy: